sobota, 14 lutego 2015

Chwila Moment

Opowieść o tym jak może być średnio na jeża (uwielbiam recenzje ze spoilerem w pierwszym zdaniu) :) Otóż jak jedzie się z Gdańska aż do Gdyni, to oczekuje się fajerwerków, fanfar i całego tego ustrojstwa. Tzn. może nie aż tak, ale tyle się słyszy dobrego, że ktoś tu zjadł i tam i, że super, że nowocześnie, że bajka, że cud, miód orzeszki i złota kulka. I jak człowiek pomyśli, że zaraz uszczknie tego dobrodziejstwa własnoręcznie, łaska kulinarnego bóstwa spłynie niczym... niczym... hmm... łaska kulinarnego bóstwa :P to jak okazuje się, że wcale nie, że "yy", że załatw sobie swoje własne bóstwo, to wtedy jest średnio na jeża. 
Chwila Moment, z opisu w internecie wyobraziłam sobie wielką, przestronną salę, i jeszcze jedną wyżej. Jak więc weszłam do środka, to myślałam, że jestem w przedsionku zaledwie. No ale to pułapka mojej wyobraźni, nie winię za nią nikogo. Choć przyznać muszę, że lokal prezentuje się całkiem przyjemnie z zewnątrz i jeszcze bardziej przyjemnie z wewnątrz. Ale to tylko mogłam zauważyć pobieżnie, bo cała moja uwaga skupiła się na tym, żeby znaleźć miejsce dla siebie, dla młodego, dla starszego i dla wózka. Może mogłabym cokolwiek więcej zobaczyć, gdyby chociaż jeden kelner poświęcił na nas chociaż odrobinę swojej uwagi... najwidoczniej proszę o zbyt wiele i nie od tego są kelnerzy. Menu też załatwiliśmy sami, bo przecież kto inny miałby je nam dać? 

O tym, że musieliśmy się bardzo nagimnastykować, żeby jakiekolwiek miejsce zająć to nie będę mówiła, bo sami tego chcieliśmy. Mogliśmy zostać z młodym w domu, a nie po knajpach się szlajać i mącić innym konsumentom spokój, sprowadzać logistyczny problem na obsługę (chociaż ta tutaj postanowiła go całkowicie zignorować) i ogólnie zachwiać równowagę kosmosu. 
Nie wspomnę też, że kelner postanowił obsłużyć najpierw wszystkich tych, którzy przyszli po nas, a dopiero potem nas. No ale w końcu naprawił błąd, złożyliśmy pół zamówienia i niestety okazało się po chwili, że to nie przez niech nie zjemy tam nic, tylko przez młodego. Za nic w świecie nie dało się go utrzymać w ryzach. Przewidując więc nadchodzące tornado zarządziliśmy natychmiastową ewakuację, w związku z którą postanowiłam zamówienie anulować. I tutaj niespodzianka, bo zaledwie kilka chwil, po złożeniu zamówienia, już było gotowe. Kawa i wszystko. No wow. Muszę przetestować tę szybkość bez młodego :)
Kawę więc na miejscu wypiłam, reszta poszła do pudełka na wynos. O cukier do kawy mnie nie zapytano. Cóż, mogłam powiedzieć sama. Albo kawy nie zamawiać i kłopotu nie robić. Zadziwiające, że pakowanie na wynos zajęło więcej czasu, niż przygotowanie śniadania... Tak to już jest, czas jest względny :)
Na szczęście z tego wszystkiego przyszło nam jeść śniadanie w przyjemnej atmosferze gdyńskiej morskiej bryzy. Chociaż stwierdzenie "jeść śniadanie" jest powiedziane bardzo na wyrost, bo to co tu dostałam za 15 zł (dodając kawę 20 zł), porównane z innymi śniadaniami w tej cenie, to co najwyżej starter i czekadełko (pieczywo i trzy pasty). A smak? Smak sprawił, że nie jest zupełnie źle, tylko średnio na jeża. W sumie nie mam nic więcej do dodania, bo spodziewałam się lepiej, a wyszło jak wyszło...

CHWILA MOMENT, GDYNIA, UL. ŚWIĘTOJAŃSKA 30, INFOBOX

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Marmolada Chleb i Kawa

Częstymi goścmi tu jesteśmy, bo nie ma nic lepszego, niż miejsce z ogromnymi oknami, przyjemnym kolorem mebli, bardzo ładnym wystrojem i ogólnie panującą pozytywną atmosferą. Znacie mnie i wiecie, że czasami to nie jedzenie stanowi najważniejszy punkt przemawiający za danym miejscem. Oczywiście pod tym wzgledem Marmolada Chleb i Kawa też spisują się całkiem nieźle. No i przyznać muszę, że są całkiem po drodze, są całkiem niedaleko. Właściwie rzut beretem z centrum Gdańska, rzut beretem z Wrzeszcza, rzut beretem z Sopotu. Wszystko jadac do, wracając z. Nie ma problemu z parkingiem (mimo tego, że do parkometru trzeba wrzucić kilka groszy), a miejsce w lokalu staram się rezerwować jadąc tam, tak na wszelki wypadek, bo całkiem sporo ludzi lubi tam jeść. 
Nauczyłam się też rezerwować krzesełko dla młodego, bo tych niestety jest tam mało. I chociaż istnieje legenda mówiąca o tym, że mają aż dwa krzesełka, to nawet obsługa nie do końca chyba w nią wierzy. I tutaj widzę całkiem spory błąd, bo dawno już minęły te czasy, gdy rodzicie z dziećmi siedzą w domach. Myślę, że krzesełek powinno być więcej, wszak złożone nawet na zapleczu wiele miejsca nie zajmują. Zresztą raz trafiliśmy w taki czas, gdzy dzieci było dwoje, krzesełko jedno. Na dodatek młody zjawił się w lokalu jako pierwszy i pani z obsługi nawet powiedziała, że nam krzesełko przyniesie na górę, a tu klops, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu krzesełko trafiło do dziecka, które przyszło później... no ale nic to, nie chcecie przeciesz czytać żali mamuśki.
Zresztą ja też nie jestem jakaś taka specjalnie czepialska i drobne incydenty tego typu nie zniechęcają mnie do dobrego lokalu. Pisze o nich z potrzeby pokazania Wam całości i pełnego obrazu, takiego recenzenckiego poczucia totalnego subiektywizmu :)
Wracam więc do tego dnia, kiedy głodni po długim podziwaniu wystawy w ECSie, dotarliśmy do Marmolady. Zarezerwowane miejsce (i fotelik) już na nas czekały. Menu szybko pojawiło się na stole. Szybkie zamówienie (chociaż o drożdzówce musiałma przypominać) i w miarę normalne oczekiwanie na obiad. 
Teraz Ci, bez dzieci, zakrywają oczy, a Ci z dziećmi czytają o kąciku dla dzieci. Bo to super, że jest. Jest stolik, jest krzesełko, do kolorowania coś i kredki są (do kolorowania pokolorowane przez kilkadziesiąt dzieci, ale nie wymagajmy, żeby lokal kupował co kilka dni nowe, opanujmy się), są zabawki, jest nawet kuchnia i bujaczek, jest i dywan. I niby wszystko się zgadza, a jednak szkoda, że na dywanie stoją mebelki, więc nie spełnia swojej funkcji (siedzące dziecię bawi się nie na podłodze, tylko na miękkim dywaniku), a miejsca nie ma, żeby to wszystko z niego zdjać. Ale kącik jest? Jest! Więc odczepcie się, 
I jakoś tak uczucia mam mieszane i sami widzicie, że jeździć tam chcę, bo jedzenie dobre, ale taka jakaś gorycz przeze mnie przemawia, bo pewnie pojawiać się tam będziemy rzadziej, czego bym nie chciała, a wszystko przez to, że młody nie czuję się tam za dobrze. I poczucie mam, że szkoda, że niewiele trzeba, żeby to zmienić i skoro już chętni są w lokalu, żeby przyjmować rodziny z dziećmi, to może warto by zrobić jakiś głębszy research i dowiedzieć sie co tak serio rodzicom odpowiada (dla tych mniejszych i tych większych). Bo wiecie, albo robić coś na 100%, albo na 100% nie robić. Mam rację?
Wracając jednak do jedzenia, to zawiedziona nie jestem. Tradycyjnie zresztą. Wysoka jakość składników, starannie przygotowane potrawy, bardzo dobrze wyważone proporcje, czasami zbyt posolone, ale sól uwielbiam, więc narzekać nie będę (idealnie by było, gdyby frytki nie były tak bardzo wysmażone). Do tego wszystkiego, poza żołądkiem, najeść się mogą i oczy, bo to wszystko wygląda tak smacznie i estetycznie. Sami widzicie więc, dlaczego nie chcę z nich rezygnować! Może Marmolada przeczyta, może część zabawek wywali, żeby mniej było, ale za to użyteczniej, może dokupi fotelik, może wzbogaci menu dziecięce (dzieci lubią też kaszę :) ), a wtedy ja nie będę stamtąd wychodzić! (I to nie jest groźba :P ). 
Ot i wygadałam się. Ja matka :) 

MARMOLADA CHLEB I KAWA, WRZESZCZ, UL. SŁONIMSKIEGO 5

wtorek, 6 stycznia 2015

Bistro Kos

Uwaga! Spoiler! Koniec (jak zresztą środek i początek) tej recenzji są baaaaardzo (tak, tak, wiem, nie ma takiego słowa, ale myślę, że idealnie nadaje się, aby odwzorować mój entuzjazm) pozytywne. I wreszcie mogę użyć, z całą świadomością, słowa "ugoszczona" :) 
Dokładnie tak poczułam się w Bistro Kos jak ostatnio zjawiłam się, z całą naszą rodzinną ferajną, na śniadanie. Szybkie zajęcie miejsca, szybkie podanie menu i kredek dla młodego (on ma jeszcze odrobinę inne podejście do sposobu ich użytkowania, ale przecież to nic nie szkodzi) i jeszcze szybsze pozbycie się butów młodego i moich. Po co? Bo nie wiem, czy wiecie, ale w Bistro Kos jest rewelacyjna sala przygotowana specjalnie dla dzieciaków. Zabawki, klocki, lalki, samochody, misie, książki, gdy, komputery, stoliki, domki, czego dusza tylko zamarzy, a małe ręce zdołają unieść. A wszystko pod czujnym okiem kamer, żeby opiekunowie spożywający sobie w spokoju posiłek (tak... na pewno tak to wygląda...) mogli zrelaksować się, a jednocześnie baczenie na swoje pociechy mieć poprzez ogromny telewizor na ścianie (nie bójcie się, nie jest to big brother dla całej restauracji, tylko dla jednej z sal, najczęściej zajmowanej właśnie przez rodziców, bo bezpośrednio łączącej się z pokojem zabaw (Christian Grey zupełnie zepsuł to określenie dla świata :( ). 
Jak więc łatwo się domyśleć młody i ja radośnie bawiliśmy się ogromniastymi klockami (kolejny wyraz, który niektórzy dorośli używają zupełnie nie tak, jak trzeba!), a ten już zdecydowanie starszy spokojnie złożył zamówienie i nadzorował całości wycieczki, obserwując nas w telewizorze. 
Nic więc dziwnego, że w ferworze akcji nie zauważyliśmy ile czasu trzeba było czekać na jedzenie :) Na szczęście nie było specjalnego marudzenia, że trzeba przestać się bawić, bo nadszedł czas jedzenia. I tak, jak zadowolony był tatuś, zadowolona była mamusia i zadowolony był młody (ależ ja Wam piękny obrazek namalowałam!). Obfitość podwójnego śniadania opisać może tylko zdjęcie, bo wszystkiego było tyle, że w pewnym momencie zupełnie straciłam wątek :) Natomiast smak był bardzo przyjemny i nie przeszkadzały nam nawet zbyt przeciągnięte na patelni jajka (nawet nie namawiajcie mnie, żebym napisała cokolwiek na temat tego wyrazu :) ). 
No dobrze, może odrobinę pochłonęła mnie jakaś fala euforii, ale jeśli restauracja potrafi ją wywołać, to ja jestem zdecydowanie na tak! No i jeszcze jak młody jest na tak i nie trzeba się stresować, jak człowiek chce wyjść z dzieckiem z domu (chociaż słyszałam, że to ostatnio jest jakieś takie mniej modne i na wszelki wypadek zakazałam młodemu wszelkich bobasich sztuczek), to ja (a nawet mogę zaryzykować i powiedzieć my) jestem jeszcze bardziej zdecydowanie na tak! Ot co!
A pisałam już, że za ten ogrom jedzenia i ciepłe napoje zapłaciliśmy 40 zł? Plus 5 zł za sok jabłkowy domówiony później? Nie mówiłam? A więc słuchajcie, za ten ogrom jedzenia i ciepłe napoje zapłaciliśmy 40 zł? Plus 5 zł za sok jabłkowy domówiony później :) 
Ah! I jeszcze urzekły mnie te malutkie sztućce dla dzieci i ogólnie całe nastawienie Kosu na głodomorów małych i dużych (pomijam brak windy na piętro, na którym to całe nastawienie się znajduje...)





 BISTRO KOS, UL. PIWNA 9/10

czwartek, 27 listopada 2014

Bioway

Galeria Bałtycka, pora obiadowa, młody w wózku, głód. Cztery tematy ciężkie do zestawienia w jednej zgodnej konfiguracji. Gdybym była sama, to pewnie byłby to szybki fastfoodowy strzał (nie oszukujmy się), ale że młody, że zdrowo, że dobry przykład, że nawyki żywieniowe, to już sprawa prosta nie jest. 
Najbardziej odpowiednim wyborem wydaje się być więc Bioway. Zwłaszcza, że młody już tam jadł, mniej więcej sami znamy ich wzloty i upadki, więc nie ma strachu. Dlatego, to właśnie tam kierujemy nasze kroki i kółka. 
Zanim przejdziemy do samego zamawiania muszę Wam powiedzieć, że generalnie nie jestem fanką jedzenia w Galerii Bałtyckiej. Jakiś taki chaos panuje w strefie restauracyjnej. Harmider, rwetes, tłok, hałas, ogólny brak miejsca, intymności, spokoju i atmosfery sprzyjającej przyjemnemu trawieniu. Nie wspomnę o braku fotelików dla młodych (ale tutaj czepiać się nie będę, znacie moje stanowisko, że nie wszystko i nie wszędzie musi być przystosowane dla dzieci). I ten szum tysięcy jedzących i rozmawiających ust. Trudno jest złożyć zamówienie. Do tego ktoś kogoś wciąż wymija, popycha, szturcha, przeprasza i przestawia. Nic więc dziwnego, że człowiek skupić się nie może. 
Ale, że młody głodny, a zimny słoik nie jest żadną alternatywną (zresztą od dawna słoików nie jemy, nawet w najbardziej kryzysowych sytuacjach), to trzeba się przemęczyć.
I tutaj wreszcie pojawia się Bioway, obsługująca pani, zamówione kotlety warzywno-jajeczne (jajeczno-warzywne, jeśli ktoś woli) za 15,90 (12,90 brzmiałoby lepiej), do tego awaryjna bułka za 1,90 (1,90! ale niestety, na wszelki wypadek, jakby młody jednak kotletów nie chciał, a wierzę Bioway'owi, że buła zdrowa i pożywna), rachu ciachu, jedzenie na talerzu. 
Popychając jedną ręką wózek, drugą starając się najpierw zapakować bułkę (tak, tak, dostałam woreczek i tak zwane "radź sobie sam, buła jest tu, woreczek tam"), potem wziąć plastikowe sztućce (wybaczam im, bo rozumiem, że normalne mogą nie wrócić, chociaż z drugiej strony mogłyby i nie wracać talerze, a jednak plastikowe nie są...), potem zabrać talerz i udać się na wyprawę ku wolnemu (cudem!) stolikowi. 
Mam wrażenie, że Frodo i Sam szli krócej do Góry Przeznaczenia...
Mimo wszystko docieram na miejsce, instaluję młodego na kolanach babci i zabieram się za ocenę przyniesionego posiłku. Sos grzybowy! Czemu nikt nie napisał, czemu nikt nie powiedział, wreszcie, czemu nikt nie zapytał, czy chcę? W końcu to dosyć kłopotliwy składnik, silny alergen i jeśli nie chwalisz się nim w menu, to chociaż pochwal się na gorąco, face to face, do klienta. Aaaaaa! Ja rozumiem, że wspomniani wcześniej Frodo i Sam nie wiedzieli o wszystkich niespodziankach, ale litości! 
Po dokonaniu kilku talerzowych aranżacji wreszcie mogłam nakarmić moje dziecię, które dosyć łapczywym wzrokiem obserwowało poczynania matki z kaszą gryczaną. Przyznam, że gdyby młody pisał tę recenzję ograniczyłaby się ona do "usiadłem, zjadłem, mniam i gugu, hej!". W tej kwestii więc nie pomyliłam się i bułki za bardzo używać nie musiałam. Najadł się, mruczał zadowolony i wybrudził się fest. Wybrudził zresztą też stolik i podłogę, ale wyrzutów sumienia nie miałam z kilku powodów. Po pierwsze nie było żadnej możliwości, żeby to wszystko wyczyścić (tyle, ile udało mi się okiełznać za pomocą chusteczek, to okiełznałam), po drugie po szybkim skanie sąsiadujących stolików doszłam do wniosku, że chyba same dzieci tutaj jadają... chociaż zdecydowanie bardziej dorosłych widziałam wokoło... takich, co umieją posługiwać się widelcem i nożem (umieją? serio?), grzecznych, uprzejmych i kulturalnych... po trzecie nawet gdybym chciała zrobić cokolwiek więcej, to nie było miejsca, żeby odsunąć krzeszło, schylić się, ogarnąć, bo co rusz komuś stawało się na drodze, kogoś innego się trącało i na kogoś innego trzeba było czekać, żeby ustąpił miejsca...
Dobrze, że z tej całej batalii wyszliśmy najedzeni (wiadomo, że matka podjada!). Następnym razem zrobię piknik na poziomie -1. 

sobota, 8 listopada 2014

Cafe Factotum

No i doczekałam się! Cafe Factotum już od jakiegoś czasu serwuje też coś, co nadaje się nie tylko na deser :) Cóż to może być? Tarty wytrawne (dzieje się to już stosunkowo długo, ale zwykle brakowało pomyślnych wiatrów, żeby tam zawitać. Dziś stało się inaczej). Ze względu na różne okoliczności dnia dzisiejszego kroki nasze skierowały się właśnie tam i właśnie po to.
Zanim jednak o tartach, to przyznać muszę, że szkoda wielka, że ilekroć ostatnio tam wchodzę wieje pustką. Czyżby jakaś niewidzialna siła wywiewała klientów? Sprawdzałam smak kawy i nie zmienił się, smak czekolady nie zmienił się, smak sernika nie zmienił się. Co się więc zmieniło?
Mam pewne podejrzenia, którymi oczywiście się z Wami podzielę (wiadomo :) ). Otóż ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, żeby rozkoszować się pyszną kawą z mojej ulubionej kawiarni, tym bardziej więc cieszyłam się, ilekroć mogłam się tam udać. Za każdym razem jednak trafiałam na zupełnie nową osobę za kontuarem. Nie spotkałam nikogo ze starej ekipy (poza moją ulubioną blondynką, zupełnie nie tam, w zupełnie nie kawowych okolicznościach :) ), za to sporo nowej. No właśnie... niby wszystko się zgadza, bo są mili, wszystko podane jest jak najbardziej dobrze, uśmiechają się, życzą smacznego, delikatnie zagadują i ogólnie lśnią i błyszczą, żeby tylko dobrze było, ale jednak brakuje tego czegoś. Wszystko to takie powierzchowne i niestety nie ma chemii, która poprzednio aż wręcz wybuchała, niezależnie od tego, kto z moich znajomych w Cafe Factotum się pojawiał. Rozmowy, zamówienia, żarty, uprzejmości i small talki wychodziły naturalnie, spontanicznie i zupełnie na luzie. Teraz da się niestety odczuć, że dla nowej obsługi to praca tymczasowa i niekoniecznie wymarzona, że wiedzą co to profesjonalna obsługa, sprawdzają się w tym, za co im płacą, ale jest to takie mechaniczne. Szkoda :( Tak, czy inaczej dzisiaj udało mi się trafić na kogoś, kto troszkę bardziej przypominał starą ekipę. Na szczęście.
Wtarabaniliśmy się z wózek, zrobiliśmy małe przemeblowanie (Cafe Factotum to nie jest knajpa przystosowana dla małych dzieci, ale nam to nie przeszkadza, w końcu nie wszędzie na świecie musi być przewijak i krzesełko do karmienia!), złożyliśmy zamówienie i przyszło nam troszkę poczekać (około 15/20 minut) na dwie latte grande i dwie wytrawne tarty podawane z trzyskładnikową sałatką. Troszkę długo, zwłaszcza, że byliśmy jedynymi klientami (a tarta była gotowa i stała w gablotce), ale towarzystwo było miłe, sporo tematów do omówienia, sporo literatury w telefonie do poczytania i sporo do przemyślenia, także nie będziemy narzekać.
Tym bardziej, że jak tarta się pojawiła, to okazało się, że jest bardzo smaczna. Delikatna w smaku, kremowa, jednocześnie wyrazista, dobrze doprawiona i bardzo sycąca. Zupełnie też zaskoczona byłam, że młody, który ma zaledwie 11 miesięcy wcinał ją tak, że mu się uszy trzęsły. Do czego to doszło... następnym razem będę musiała zamawiać trzy porcje :P O kawie nie będę wspominać, bo doskonale wiecie, że lepszej nie ma w całym Gdańsku i w tym temacie nic się nie zmieniło. 
Zapłaciliśmy około 54 złote (dokładnie nie pamiętam, ot skleroza :) ) i radośnie ruszyliśmy na zewnątrz, na deszczowy spacerek. Dzień zaliczam do udanych :) Chociaż serce boli, że Cafe Factotum przestało być idealne... 

poniedziałek, 20 października 2014

Surf Burger

Oj jak dawno nie pisałam recenzji. Życie gna teraz w takim tempie, że jedyne, na co miałam czas, to szybkie notki na blogowym fanpejdżu (dlatego chcących pozostać na bieżąco, serdecznie tam zapraszam). Mimo wszystko udało się (młody teraz śpi) i oto powstaje moja opinia dotycząca stacjonarnej knajpki (tyci tyci budka z możliwością wejścia do środka i nawet zjedzenia na miejscu) Surf Burger. 
Ostatni raz byłam u nich (w food trucku) w sierpniu 2013, więc warto sprawdzić co się zmieniło. W wersji stacjonarnej nie trzeba na szczęście wspinać się na palce, wzajemna komunikacja między obsługującym, a obsługiwanym, jest zdecydowanie łatwiejsza i przyjemniejsza. Dodatkowo doszła zniżka dla wszystkich kibiców Lechii Gdańsk (za okazaniem karty kibica, którą oczywiście mieliśmy przy sobie, jednak mimo zamawiania jedzenia dwa razy, mój cudowny małżonek zapomniał jej użyć. Szkoda, że nie robi tego ilekroć zostawia nas w niedzielę i gna na mecz!). 
To, co się zmieniło, to również czas oczekiwania. Ostatnio było to 15 minut, tym razem około 20, lub nawet dłużej. Straciłam rachubę obserwując młodych ludzi przy pracy. No właśnie... młodzi ludzie przy pracy... Uwijali się jak mróweczki i to trzeba im przyznać. Jednak coś takiego się stało (może dorosłam, nie wiem), że młoda obsługa zrobiła się jakaś taka za bardzo luzacka, swobodna i generalnie wyluzowana. Rozumiem, że jestem w lokalu, który celuje w określony target i nie muszą otwierać mi drzwi, ściągać płaszcza i prowadzić do stolika (lub w tym przypadku półki przy oknie, co lubię najbardziej, bo można patrzeć w wielkie okno i nie jest się narażonym na podglądanie, podczas jedzenia ogromnego burgera, przez czekających na zamówienie), ale to, co mogliby mimo wszystko zrobić, to nie sprzeczać się głośno i nie wymieniać uwag na temat swojej pracy "przecież widziałeś, że kończy się to...", "nie widziałem...", "widziałeś, mogłeś podać..."... a lokal naprawdę mały... malutki! 
No i to pytanie o sos do frytek na sam koniec... skoro jeden jest dodatkowo płatny, to chyba to pytanie powinno pojawić się wcześniej? A może to ja się czepiam? 
W każdym razie czarę goryczy przelał fakt, że mimo tego, że zamówiliśmy jeden karmelowy, a drugi specjal burger, to dostaliśmy oba karmelowe, a uwierzcie mi, że był to ostatni smak, jaki chciałam poczuć w moim burgerze. Na wymianę nie było czasu, bo byliśmy już daleko, daleko zanim odpakowałam swoje danie (z naklejką specjal...). Smak był spoko jak na burgera karmelowego, ale jak na to, na co miałam ochotę, to zupełnie nie. I bądź tu człowieku mądry. 
Frytki też bez jakiegoś specjalnego szaleństwa, chociaż przyznać muszę, że nie czuło się oleju, czy innych sztuczności, więc albo dobrze zamaskowane, albo po prostu dobre. Sos bazyliowy? Bez szału. Weźcie jednak poprawkę na moje rozeźlenie błędnym zamówieniem i totalne burgerowe niezaspokojenie. Dobrze, że chociaż napoje z lodówki były takie, jak trzeba. 
Mimo wszystko jednak uważam, że 42 złote za burgery i 14 za napoje, co razem dało 56 złotych, to stanowczo za dużo. Aż takiego szału nie było, komfortu nie było, obsługi nie było, smaku nie było. Chyba food trucki i ich stacjonarne odmiany za bardzo odjeżdżają... 

Surf Burger, Gdańsk, ul. Piecewska

niedziela, 22 czerwca 2014

Pellowski Kawiarnia Cukiernia

Szybka kawka w niewielkiej odległości od dworca PKP to również konieczność podejmowania szybkich, konkretnych decyzji. Pijemy kawę? Tak! Gdzie? Tu! I właśnie w ten sposób (mniej, więcej) trafiliśmy do Madisona, a zaraz później do Kawiarni Cukierni Pellowski
Nie jestem fanem samego miejsca, bo wydaje mi się ono niezbyt przytulne. Stoliki i fotele widoczne są z każdej możliwej strony, co skutecznie eliminuje wszelką prywatność. Do tego jeszcze tuż koło stolików jest dodatkowe wyjście z centrum i po prostu wszystko tam jest jakieś takie wyeksponowane. Jako tako przestrzeń ratują same fotele, które są całkiem gustowne i jak się okazało nawet wygodne. No ale, raz podjętej decyzji trzeba się trzymać (zwłaszcza, jak czasu jest niewiele), dlatego zostaliśmy tam i przy kontuarze (co dodatkowo odziera całą kawiarnianą przyjemność ze wszelkij iluzji swobodnego, powolnego wyboru. Ale umówmy się, że dalej nie mamy czasu, więc szybkość tym razem jest w cenie) zamówiliśmy co następuje: cztery mrożone kawy i jeden deser jogurtowy z malinami (znam cenę tylko jogurtu, czyli 8,90...). 
Zamówienie pojawiło się całkiem szybko (nie muszę chyba pisać, ze to dobrze), niestety równie szybko zniknęło. Piszę "niestety", ponieważ mam wrażenie, że kawa została dodatkowo wypchana kostkami lodu, żeby tylko nie było jej zbyt wiele. Piana, kostki lodu, cienka wysoka szklanka. Kawy w kawie niewiele... cóż. Sam smak? Jak to ująć. Bardziej kawowe lody, niż kawowa kawa, czyli znowu błędny stosunek kawy w kawie, ale przyznać muszę, że smak nie był zły i stanowił ciekawy przerywnik od kawy standardowej. 
Deser? Cóż. Był smaczny, kwaskowato-słodki, jogurt standardowy. Niby wszystko się zgadzało, a mimo to niekoniecznie zamówiłabym go znowu. Powód? Po pierwsze podany w plastikowym kubku. Rozumiem pośpiech ewentualnych klientów, ale w takim razie wszystko sztućce powinny być tam plastikowe. Po drugie cena delikatnie mówiąc wygórowana. Proponowałabym coś bardziej w okolicach 6/7 złotych maksymalnie, lub po prostu większa porcja. 
Podsumowanie? Szału nie ma, na kolana nie kładzie, ale i na płacz specjalnie się nie zbiera. Co kto lubi. Tyle. 

Pellowski Kawiarnia Cukiernia, Gdańsk, Madison, ul. Rajska 10